W czerwcu latam do Hiszpanii (1/2)

- Musisz naprawdę kochać tą Hiszpanię!

- usłyszałam od kumpeli, kiedy opowiedziałam jej, że na krótki urlop wybieram się na łączoną wycieczkę Majorka – Barcelona.

To prawda, niedawno wróciłam z sześciomiesięcznego pobytu w Madrycie i na kolejne, krótkie wakacje wybrałam znów kraj hiszpański. Komentarz, który usłyszałam na pierwszą myśl wydał się mi nietrafiony. Zaczęłam się bardziej nad tym zastanawiać. Czy aby na pewno kocham ją aż tak? Cóż to w ogóle znaczy kochać kraj? Wydawało mi się to po prostu plątaniną przypadków i zbiegów okoliczności. To po prostu musi być jakiś taki dziwny traf, że znów kupiłam bilety w tamtą stronę. W końcu uznałam to za coś na kształt przeznaczenia i najwyraźniej chęć samego losu, by mnie tam wysłać ponownie.

Studiowanie, pracowanie i robienie rzeczy dodatkowych może czasami doprowadzić człowieka do momentu, kiedy chce powiedzieć „dość”. Nie mogę narzekać i obwiniać ż y c i e za to, że jest takie złe i ciężkie, gdyż w końcu sama wybrałam sobie taki los. To ja postanowiłam podjąć kolejny kierunek, zająć się dodatkową pracą w uczelnianej redakcji i do tego zarabiać. Jestem szczęśliwa, że spełniając własne ambicje realizuję to, co mnie interesuje i rozwija. Nie narzekam. Natomiast w pewnym momencie po prostu siadam i mówię: „chcę i muszę odpocząć”.

Tak też znalazłam się po raz kolejny w Hiszpanii, na Majorce. Był to mój pierwszy wyjazd na Baleary. Nie będę ukrywać, że głównym powodem były nadzwyczajnie tanie bilety lotnicze z Poznania, za które zapłaciłyśmy z kumpelą 100zł bez dodatkowego bagażu. Przekonał mnie także fakt, że wcześniej nie miałam możliwości odwiedzenia tamtejszych terenów. Byłam ciekawa jak wygląda ta „niemiecka wyspa hiszpańska”.

Z Poznania wyleciałyśmy o godzinie 15:55, a więc idealnie, aby trochę jeszcze pozwiedzać miasto, spokojnie dojechać na miejsce oraz zjeść lunch. My zjadłyśmy w Lavenda Cafe&Lunch. Przepyszne jedzonko! Jeśli macie możliwość lotu z Ławicy, to polecam bardzo, bo w przeciwieństwie do warszawskich lotnisk jest tam o wiele mniej ludzi i szybko, bez stresu przechodzi się przez odprawę i kontrolę. Po raz pierwszy w życiu doświadczyłam także uśmiechu pana strażnika i miłej obsługi przy bramkach bezpieczeństwa. Poznań - daję 10/10!

Kierunek Palma de Mallorca

Liniami Raynair lot trwał ponad dwie godziny. Lekkie znośne turbulencje nie wpłynęły negatywnie na całość podróży. Jedynie rozsadzone wokół rodziny z dziećmi i ich płaczące maluchy dawały momentami w kość. Na wyspę przyleciałyśmy po 18:30. Pierwsze co uderzyło to brak jakichkolwiek kontroli i prosta droga do wyjścia. No tak, w końcu COVID to już historia…

Leciałyśmy z samymi plecakami, więc nie musiałyśmy wyczekiwać po drodze na dodatkowy, większy bagaż rejestrowany. Poszło szybko. Idąc za znakami „SALIDA” (wyście) dotarłyśmy do punktu autobusowego. Z Maps Google wynikało, że autobusem A11 dotrzemy bezpośrednio do miasteczka Santa Ponsa, gdzie mamy nocleg. Autobus spóźnił się pięć minut – witamy w Hiszpanii.

Przy pierwszej próbie wejścia do środka, kierowca znacząco zagrodził nam drogę mówiąc, że potrzebne są maseczki. Fakt, wszyscy dookoła je mieli, oprócz nas. Dobra, to gdzie je szybko kupić. Niedaleko stało kilka automatów, ale tylko te ze słodyczami i napojami. Pobiegłyśmy więc na lotnisko i w środku, w sklepiku nabyłyśmy całą paczkę za 6 euro. Na szczęście udało się też wrócić i złapać ten sam autobus. Na następny musiałybyśmy czekać kolejne pół godziny.

Miasteczko Santa Ponça, oddalone od stolicy Majorki, Palma de Mallorca znajduje się 24 kilometry na południowy zachód od miasta. Jedzie się tam około godziny autobusem, albo około pół samochodem. Turystyczna mieścina obfituje w stragany z pamiątkami, letnimi ciuchami, zabawkami. To tak naprawdę taka hotelowa dzielnica dla turystów. Można dobrze i tanio zjeść, wypić zimne mojito za 5 euro i do tego odpocząć na piaszczystej, zadbanej plaży. Co szczególnie zwróciło moją uwagę to serdeczność, otwartość, większa znajomość języków obcych oraz luz w tamtejszych Hiszpanach. Chyba już tak to jest z tymi turystycznymi kurortami. Trzeba być bardziej dla obcych, bo potem oni dadzą Ci więcej pieniędzy.

Zwykle podróżując wybieram punkty z Airbnb, jednak tym razem udało się znaleźć na booking'u tani nocleg w hotelu 3*. Apartament był wyposażony w dwa pokoje, kuchnię, łazienkę, balkon z widokiem na morze. Gdyby ktoś się wybierał, znajdziecie go tu.

Plaża, bakłażan i diabły na ulicach

W nocy dotarła do nas reszta ekipy z Katowic. Lot był opóźniony półtorej godziny i zamiast o 21, w pokoju hotelowym znaleźli się po północy. Na domiar złego ostatni autobus z lotniska odjechał im 6 minut wcześniej, więc musieli wziąć taksówkę. Za taką przyjemność policzono 50 euro :x O, a jeśli ktoś by się zastanawiał czemu nie wzięli Ubera, Bolta itd. to po prostu nie mogli, bo na Majorce ich nie ma. Po Covidzie wyspa pozbyła się konkurencji i obecnie można korzystać jedynie z taksówek-złotówek.

Cały pobyt trwał 3 noce i dwa dni. W czwartek, po śniadaniu poszliśmy na plażę odpocząć i dać się porwać wakacjom. Turystów nie było zbyt wiele. Łatwo można było znaleźć miejsce do rozłożenia. Plaża jest strzeżona, ma możliwość wypożyczenia parasoli i leżaków, są darmowe toalety i na bieżąco czyszczone brzegi. Co więcej, sama woda czysta i ciepła wręcz zachęcała do zanurzenia się i popływania. Szybko też udało nam się złapać trochę słońca, także bez kremów z filtrem nie polecam leżeć dłużej niż pół godziny.

Na obiad postanowiliśmy pojechać do Palmy. Trzeba było przecież w końcu trochę pozwiedzać historyczną stolicę. Chociażby ze względu na przepiękną Katedrę La Seu, która z meczetu została w 1229 roku przebudowana na rzymsko-katolicką twierdzę. W drodze do gotyckiej części miasta zatrzymaliśmy się w nieznanej nam restauracji oferującej hiszpańskie tapas i zimne piwo. Pamiętaj podróżniku młody, zawsze siadaj tam, gdzie ludzi zbierają się hordy. Ale jak to? Przystawki na obiad? Otóż hiszpańskie tapas, z reguły widziane jako mini dania do dzielenia się, jeśli zamówi się ich kilka, są świetnym pomysłem na obiad. Ku mojemu zaskoczeniu odkryłam po raz pierwszy smak, którego wcześniej nie doświadczyłam „Berenjenas fritas con miel”, czyli smażony w panierce bakłażan polewany miodem zaskoczył mnie od początku. To pierwszy raz, kiedy bakłażan tak ciężki i trudny dla mnie w przygotowaniu okazał się chrupki, lekki i niemiłosiernie słodki. Lepsze niż frytki z batatów!

Palma de Mallorca oprócz zabytków, palemek i dobrej kuchni oferuje dużą ilość wąskich, klimatycznych uliczek, w których łatwo się pogubić. Kiedy dojdziemy do ścisłego centrum miasta trochę wygląda jak włoska mieścina, która zabetonowana od góry do dołu przepuszcza już tylko powietrze dzięki wnęce między budynkami. Ale za to jaka atmosfera! Zawsze jest szkoda jedynie tych wszystkich piesków, które wyprowadzane na spacer muszą załatwiać potrzeby na chodnikach.

Dodatkową atrakcją miasta okazało się odbywające się tego dnia święto Jana, czyli San Juan. Kilka lat temu miałam przyjemność spędzić je w Katalonii. Wszyscy uciekali wieczorem na plaże, wyciągali kocyki i czekali na pokaz fajerwerków. W Palmie obchodzi się to z małym akcentem diabłów. Małe dzieci czekając na pokaz ogni i paradę zakładają maski i straszą przechodniów. Więcej o tym przeczytacie tu.

- Idźcie, musicie zobaczyć przedstawienie. Jest wyjątkowe. Tylko nie podchodźcie za blisko, bo was poparzy. Ogień oczywiście. Nieraz zdarzały się wypadki, że kogoś przyprażyło. – mówiła pani z restauracji.

Szczęście w nieszczęściu musieliśmy z atrakcji zrezygnować, gdyż ostatni autobus do hotelu był o 11:30 wieczorem. Po kolacji wróciliśmy, więc z powrotem do Santa Ponsy. Na miejscu także odbywały się koncerty z okazji święta na plaży, a widownia siedziała na kocykach, otoczona poukładanymi na piasku świecami. Wyglądało to, jakby ktoś próbując się oświadczyć w komedii romantycznej, oświetlił dla tej jedynej całą plażę.

Skryta, nieukryta Cala de Mallorca

Tutaj już tak jest. Jak coś jest wyjątkowe i „skryte” to każdy turysta o tym wie. Mowa o tzw. calach, czyli bajecznych, dzikich plażach, które kuszą wszystkich odwiedzających swoimi turkusowymi, przezroczystymi wodami. Na Majorce jest ich multum. Ze względu na swoje stacjonowanie wybraliśmy się do tej w Portals Vells. Można było od naszego hotelu dojechać tam autobusem z jedną przesiadką w miasteczku Magaluf. Dalej, od przystanku trzeba było przejść pieszo do 40 minut. Wszystko również zależy od drogi, którą wybierzesz, bo można iść tak jak my nie wiedząc drogą asfaltową (co znaczenie wydłuża całkowity czas wędrówki), albo samym brzegiem.


W Portals Vells znajdują się trzy, małe plaże. Pierwsza, ukryta w drzewach, jest dosyć mała i zatłoczona. Druga, zaraz przy restauracji to plaża nudystów, także lepiej dwa razy przemyśleć czy chcemy się tam rozbić. My wybraliśmy trzecią, kawałek dalej, bardziej schowaną i większą powierzchniowo. W otoczeniu skał i jaskiń była świetnym azylem na te parę godzin.


Choć na swojej drodze minęliśmy dwie restauracje, wybraliśmy zabranie ze sobą własnego jedzenia i wody. Miejscowi zabierają samochodami całe przenośne lodówki na piknik. Jeśli chce się przyoszczędzić lepiej zrobić wcześniej zakupy w supermarkecie, a stołować się gdzieś indziej, np. w mieście już na kolację.

Hop, lecę!

Wracaliśmy tą samą drogę, trochę dłużej niż wcześniej, ze względu na dziejący się w tym czasie duży festiwal w Magaluf. Zamknięte ulice i objazdy spowodowały, że naszukaliśmy się przystanku autobusowego z dobre 30 minut.

- Magaluf jest specyficzne. Lepiej tam uważać. To znów jest taka imprezowania Brytyjczyków. Przyjeżdżają tu tłumami i szaleją. Mają nawet taką grę. Pijani stoją na balkonie, a potem z niego skaczą. Jak już ktoś nie przeżyje i jest tragedia to mówi się, że oficjalnie zaczęło się tutaj lato i wakacje.

- W tym roku już ktoś zginął?

- Tak, nawet kilka osób.

Co szokuje, to być może nie ilości turystów, których spotkasz na ulicach, ale ich wyjątkowa bezmyślność i brak poszanowania do kultury. Przyjeżdżając traktują te miejsca jak swoje i mają ochotę bawić się i szaleć do woli po swojemu. Nie próbują poznać i odkryć miejscowe zwyczaje i hiszpańskie, tamtejsze tradycje. Przeciwnie, tworzą coś na kształt baz imprezowych, jednoczą się i zakładają swoje wakacyjne miasteczka. Przyjeżdżają, piją, tańczą, krzyczą i wracają do siebie.

Jak widać, niektórzy nigdy się nie nauczą ☹

Całą wycieczkę zakończyliśmy w piątek. Nocny, sobotni lot do Barcelony kosztował nas kolejne 50 euro na taksówkę jako, że w nocy autobusy nie jeżdżą na lotnisko i w ogóle wcale nie jeżdżą. Także, przed przyjazdem, upewnijcie się, że macie trochę więcej gotówki w zapasie 😉

C.

Previous
Previous

Finlandia, nareszcie.

Next
Next

Podróżuj po Polsce śladem Wiedźmina!